Chrystus w oczach współczesnych ludzi

Ks. Tomasz Jaklewicz[1]

„Gość Niedzielny”

 

Chrystus w oczach współczesnych ludzi

 

Obraz Jezusa odbija się na sercu człowieka. Tak było w przypadku bezpośrednich świadków Jego życia i przez 2 tysiące lat historii. Tak jest i dziś. Wszystkie te „subiektywne” ikony dowodzą, że Chrystus wciąż pyta każdego z nas: „Kim jestem dla Ciebie?”.

 

 „Kim On jest?” (por. Łk 7,49). To pytanie rodziło się u tych, którzy spotkali Jezusa z Nazaretu. „Zdumiewali się Jego nauką” (Mk 1,22; Łk 4,32; Mt 7,28; 22,33). „Co to jest? Nowa jakaś nauka z mocą” (Mk 1,27). Pytania o tożsamość Jezusa wykraczały poza zwykłą intelektualną ciekawość, zdradzały pewien niepokój egzystencjalny. Ludzie wyczuwali, może bardziej sercem niż umysłem, że ten Człowiek kryje w sobie tajemnicę, która dotyka czegoś ważnego, a może nawet najważniejszego w życiu. Nie da się obok Niego przejść obojętnie, trzeba zająć jakieś stanowisko. Albo to szaleniec, hochsztapler, albo to, co mówi i czego dokonuje, jest prawdą, a wtedy... zmienia się wiele, bardzo wiele. Właściwie wszystko.

 

Chrystus i inni, Chrystus i ja

 

Sam Jezus zresztą przeprowadził pewnego dnia miniankietę wśród apostołów. Zapytał ich: „Za kogo uważają mnie tłumy?”. Usłyszał kilka odpowiedzi: „za Jana Chrzciciela, za Eliasza, powstał któryś z dawnych proroków”. A potem zadał im drugie pytanie: „A wy za kogo mnie uważacie?”. Piotr odpowiada: „Za Mesjasza Bożego” (Łk 9,18-20; por. Mt 16,13-19; Mk 8,27-29). Ta ewangeliczna scena zostanie omówiona w jutrzejszej konferencji biblisty, ale stanowi ona zasadniczy punkt odniesienia także dla tego wykładu. A może i dla całej naszej pielgrzymki.

Owszem, możemy zastanawiać się, za kogo ludzie uważali, i dziś uważają, Jezusa. Lista możliwych odpowiedzi jest długa. Spróbuję dokonać tylko skrótowego ich przeglądu. Ostatecznie jednak taka wiedza zawsze jest tylko wstępem do tego najważniejszego pytania, które płynie prosto od Jezusa. Dociera ono do nas mostem przerzuconym ponad czasem i przestrzenią, tym mostem jest Kościół. Brzmi ono: „Kim Ja jestem dla Ciebie, za kogo Ty Mnie uważasz?”. Temat: „Chrystus w oczach współczesnych ludzi” pociąga za sobą kolejny: „Chrystus w moich oczach, Chrystus i ja”.Od tego nieda się uciec. I skoro tu jesteśmy, to znak, że uciekać nie chcemy.

Wyznanie św. Piotra jest wyznaniem jego wiary. „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego” (Mt 16,16). Jezus powie w odpowiedzi Szymonowi, że jest skałą. Ale już chwilę później apostoł usłyszy: „Zejdź mi z oczu szatanie”, a dokładniej tłumacząc: „Idź za mną szatanie”. To pokazuje, że nasz grzech, pycha, własne oczekiwania zawsze jakoś zafałszowują obraz Jezusa. Historia Piotra dowodzi, że ów obraz, który Jezus chciałby zostawić w życiu i sercu człowieka, formuje się długo. To jest pewna droga, którą przebywa Piotr. Z jednej strony powstawanie tego obrazu jest dziełem łaski, ale jednocześnie jest to uwarunkowane egzystencjalnie. Poznawanie Jezusa, odkrywanie, kim On jest, nigdy nie jest czystym teoretyzowaniem. Odkrywam, kim jest Jezus, idąc za Nim, naśladując Go, angażując życie. Nie ma innej drogi. „Pan obrócił się i spojrzał na Piotra” (Łk 22,61) – te słowa padają po zaparciu się apostoła. Jakby kolejne, choć bezgłośne: „Kim ja jestem dla ciebie?”. Przyjmujesz mnie takiego, jakim jestem, czy idziesz dalej swoją drogą? Owszem, nie znasz mnie takiego, jakim jestem, ale czy chcesz mnie wreszcie poznać? Łzy skruchy oczyszczają obraz Jezusa w sercu Piotra. Ta jego historia dobitnie pokazuje, że pytania o Jezusa nie są kwestią akademickich rozważań. W historii widać to bardzo wyraźnie. Widać stałą tendencję do tworzenie fałszywych, okaleczonych, zniekształconych obrazów Jezusa. Tylko łzy skruchy mogą dokonać obmycia tego zabrudzonego wizerunku. Odkrywanie ikony Jezusa zawsze łączy się z nawróceniem, z odkrywaniem prawdy o sobie.

Jeszcze jedno skojarzenie. Jeśli mowa o obrazie Jezusa, który odbija się w oczach współczesnych, to przypomina mi się gest Weroniki. Nie ma o nim ani słowa w Piśmie Świętym, ale tradycja przekazała nam opowieść o tej odważnej i wierzącej kobiecie. Ona nie tyle chciał mieć „swój” obraz Jezusa, co chciała po prostu obetrzeć Jego skrwawioną, umęczoną twarz. O to właśnie chodzi, jak sądzę, na tej pielgrzymce: podejść bliżej i powtórzyć gest Weroniki. Moja dusza, moje życie „przyłożone” do Jego twarzy. Wyjść z tłumu i być przez chwilę sam na sam z Ukrzyżowanym. Wtedy otrzymuję ikonę Jezusa. Weronika – to imię kryje w sobie ukryty sens. „Veraikon” z łaciny to „prawdziwa ikona”. Zawsze jest w niej jakiś element subiektywny (moje płótno), ale podporządkowany obiektywnej prawdzie o Jezusie. Jest czterech ewangelistów, każdy z nich nieco inaczej maluje ikonę Jezusa, ale sedno jest to samo. To ten sam Chrystus, który w jakimś sensie jest za mały, by pomieścić się w jednym wizerunku.

 

Chrystus odczłowieczony

 

Jakie obrazy Jezusa powstawały w historii? To temat na cały rok wykładów. Ale można spróbować syntetycznie ująć to tak: istnieje stała tendencja do gubienia równowagi między tym, co boskie, a tym, co ludzkie w Chrystusie. Albo redukuje się człowieczeństwo na korzyść bóstwa, albo redukuje się bóstwo do wyjątkowego człowieczeństwa i niczego więcej.

Chrystus zdehumanizowany. Takie tendencje pojawiały się w starożytności w sektach gnostyckich. Pogląd zwany doketyzmem głosił, że Jezus miał pozorne ciało, jakieś ciało anielskie, duchowe, inne od naszego. Widać tu strach przed bliskością Boga i człowieka, zgorszenie wcieleniem. Apolinaryzm z kolei to pogląd głoszący, że Chrystus nie miał ludzkiej duszy. Później jeszcze pojawił się monofizytyzm, który mówił o jakiejś pośredniej, bosko-ludzkiej naturze Chrystusa, w której człowieczeństwo gubiło się w bóstwie jak kropla wody w oceanie. Takie tendencje widać było później także w barokowej liturgii i pobożności. Chrystus triumfujący, promieniujący Bożą chwałą, odległy. Dlatego pojawiła się konieczność istnienia innych pośredników z Bogiem, bardziej ludzkich: Maryi i świętych. Zagubiono Pawłowe odkrycie: „W Nim mamy śmiały przystęp do Ojca” (Ef 3,12).

Warto zwrócić uwagę na konsekwencje tego typu tendencji monofizyckich w eklezjologii. Kościół jest bowiem przedłużeniem tajemnicy Chrystusa. Ciągiem dalszym „zgorszenia” wcieleniem jest „zgorszenie” Kościołem. I tu pojawiają się dwa ekstremizmy: pierwszy to skostniały konserwatyzm, który gorszy się wszelką zmianą w Kościele, uważając a priori, że to zdrada, rezygnując z rozeznawania. Drugi to ciągłe szukanie zmiany (postępu) i jakiś rodzaj ciągłej kontestacji Kościoła w imię abstrakcyjnego idealizmu. To szukanie idealnego Kościoła nie dopuszcza myśli, że również on niesie brzemię właściwe każdej ludzkiej społeczności. Integryzm i progresizm spotykają się np. w odrzuceniu ostatniego soboru. Sobór Chalcedoński odpowiadając na herezję monofizytyzmu, sformułował zasadę jedności natury ludzkiej i boskiej w Chrystusie „bez oddzielenia” i „bez pomieszania”. Można powiedzieć, że integryści za bardzo „oddzielają”, a progresiści za bardzo „mieszają” to, co ludzkie, z tym, co boskie w Kościele.

 

Chrystus po obniżonej cenie

 

Pomniejszanie bóstwa.Dziś z tym rodzajem okaleczenia Chrystusa mamy o wiele częściej do czynienia. „Mamy skłonność czynić z chrześcijaństwa raczej religię człowieka, zapominając o Bogu, niż czynić zeń religię Boga, zapominając o człowieku” (Bernard Sesboüe). Już w II wieku sprowadzano Jezusa do rangi proroka. Zresztą sam spór Jezusa z liderami religii żydowskiej dotyczył właściwie tej kwestii. Chcieli Go zabić za bluźnierstwo, za to, „że będąc człowiekiem, uważa siebie za Boga” (por. J 10,33). W Kościele starożytnym największą burzę wywołał arianizm. Ariusz głosił, że Jezus nie jest Bogiem tak samo jak Ojciec. Inspirując się neoplatońskimi schematami powiadał, że Syn został stworzony przez Ojca. Po tej samej linii szedł nestorianizm, który odmawiał Maryi tytułu Bożej Rodzicielki i kwestionował ścisłe złączenie bóstwa i człowieczeństwa w Osobie Chrystusa. Pojawia się tu niebezpieczny dystans między Bogiem a człowiekiem. Te różne starożytne herezje chrystologiczne nie kwestionowały jednak prawdy o Bogu.

Epoka nowożytna odrzuciła w ogóle prawdę o Bogu. Ateistyczne założenie powoduje automatycznie interpretację Chrystusa jako człowieka. Oświecenie wskazywało na Jezusa jako na mędrca, mistrza cnoty czy nawet świętości. Jezus bywał też czytany przez pryzmat polityki najczęściej jako ideał rewolucjonisty, prorok „wolności, równości i braterstwa”, przeciwstawiany Kościołowi i używany wręcz do walki z klerykalizmem. W nowszych czasach porównywano np. do historii Jezusa los rewolucjonisty Che Guevary.

Kolejną, bardziej współczesną odsłoną tych tendencji jest rozróżnienie między „Jezusem historii” a „Chrystusem wiary”. Konsekwencje tego rozdzielenia rzutują bardzo mocno na współczesne ujęcia Jego tajemnicy. Historycy postoświeceniowi postanowili dotrzeć do tzw. prawdziwego, historycznego Jezusa, niejako wydobyć Go spod warstw wiary, którą przepełniona jest Ewangelia. Dokonywano więc swoistego „odejmowania”. Wszystko, co wykraczało poza porządek naturalny, było uznane za mit. Proszę posłuchać cytatu z klasyka tej metody Davida-Friedricha Straussa: „Dzisiaj przynajmniej wiemy z pewnością, czym Jezus nie był i czego nie uczynił. Nie był niczym i nie uczynił niczego, co byłoby ponad człowiekiem i ponad naturą. Biorąc to stwierdzenie za punkt wyjścia i wybierając spośród wskazań Ewangelii te, które odpowiadają naszemu założeniu, być może będziemy mogli narysować przybliżony szkic tego, czym Jezus był i czego pragnął”. Takich „historycznych” portretów Jezusa powstawało sporo. Ich autorzy chcieli się wyzwolić od stronniczości wiary, ale pozostawali więźniami własnej stronniczości, tak że naiwnie podawali za fakty to, co było jedynie postulatami ich ideologii. Tak tworzone portrety Jezusa oddalały się coraz bardziej od „Chrystusa wiary”, którego głosił Kościół. Benedykt XVI we wstępie do „Jezusa z Nazaretu” zauważa, że te różne rekonstrukcje są wzajemnie sprzeczne: od antyrzymskiego rewolucjonisty dążącego do obalenia panujących potęg, ponoszącego klęskę, po łagodnego moralistę, który na wszystko zezwala, a mimo to nie wiadomo, dlaczego sam zostaje stracony. „Kto przeczyta kilka takich rekonstrukcji, może od razu stwierdzić, że są one bardziej fotografiami ich autorów i ich własnych ideałów”, zauważa papież. Wszystkie te biblijne badania historyczno-krytyczne wpłynęły mocno na samą teologię. Doprowadziły do oddalenia od nas postaci Jezusa. Benedykt XVI zwraca uwagę, że pojawiła się jakaś nieufność wobec Ewangelii, która przeniknęła do chrześcijan. Papież mówi wręcz, że jest to sytuacja dramatyczna dla wiary, ponieważ wewnętrzna przyjaźń z Jezusem trafia w próżnię.

            Napięcie między wiarą a historią pozostaje kwestią aktualną. Zauważmy, że ukryte jest tutaj pewne założenie niszczące u korzeni chrześcijaństwo, a mianowicie, że historyczne oznacza prawdziwe, faktyczne, obiektywne. A to, co dotyczy wiary, jest już tylko kwestią subiektywnej interpretacji. Do tej kwestii jeszcze powrócę. Cały ów spór zwrócił jednak słusznie uwagę, że nie da się odtworzyć precyzyjnie historycznego Jezusa, ponieważ Ewangelie nie są księgami historycznymi we współczesnym tego słowa znaczeniu. Są tkaniną, w której splatają się trzy warstwy: historia, świadectwa wiary świadków i praca końcowa redaktora. Owszem, intencją autorów Nowego Testamentu jest wzbudzenie wiary u jego czytelników. Ale autorzy nie wymyślili tej Postaci, ich wiara pojawiła się w zetknięciu z wydarzeniem historycznym, jakim był Jezus. Dlaczego Jezus wzbudził tę wiarę? Czy dlatego, że zgromadził wokół siebie szaleńców, fanatyków, naiwniaków? Czy w Nim samym obiektywnie było coś, co tę wiarę powodowało? Św. Łukasz pisze we wstępie do swojej Ewangelii: „Wielu już starało się ułożyć opowiadanie o zdarzeniach, które się dokonały pośród nas, tak jak nam je przekazali ci, którzy od początku byli naocznymi świadkami i sługami słowa. Postanowiłem więc i ja zbadać dokładnie wszystko od pierwszych chwil i opisać ci po kolei, dostojny Teofilu, abyś się mógł przekonać o całkowitej pewności nauk, których ci udzielono” (Łk 1,1-4). Bycie „sługą słowa” nie wyklucza obiektywności. A z drugiej strony opis historii nigdy nie jest bezstronny.

 

Chrystus, ale bez Kościoła

 

„Odbieranie Jezusa Kościołowi” – ta tendencja silnie daje znać o sobie dzisiaj. Pojawia się w sektach, w New Age, w ruchach hipisowskich, w pismach krytyków Kościoła, np. w myśl hasła: „Jezus głosił królestwo Boże, a powstał Kościół”. Nieraz autentyczna żarliwość skierowana w stronę Jezusa łączy się wręcz z agresją wobec Kościoła. Oto jeden z bardziej wyrazistych cytatów. „Nie pozwolę nikomu, aby ową więź [z Jezusem] nawiązał za mnie, abym przyszedł na gotowe; posunę się nawet do kresu mej śmiałości: postaram się oddalić od wszystkiego, czego mnie nauczono, ową »wiedzę«, świat pojęć i formuł, który tak bardzo mnie od Ciebie oddala i czyni z Ciebie ofiarę intelektualistów i doktrynerów. Odważę się zdrapywać warstwy werniksu pozostawione przez wielowiekowe adoracje, zmętnienie rewerencji, zmyślenia żarliwości, wszystkie te balsamy, za sprawą których pobożność pogrzebała cię po raz drugi” (Jean Onimus). Ten sam autor dodaje: „O ile ślad, jaki zostawiłeś w Ewangeliach, fascynuje mnie, o tyle sieć wierzeń, jaki z nich wysnuto, budzi we mnie wstręt. Owo Credo, ów «symbol», owo streszczenie stało się wręcz nie do wypowiedzenia”. Dokonuje się tutaj proces przesiewania Ewangelii przez sito osobistej wrażliwości. „Ofiarą” takiej interpretacji zwykle padają takie prawdy jak dziewicze poczęcie, przemienienie, zmartwychwstanie czy wniebowstąpienie. Co zadziwiające, często ci sami autorzy, którzy tak namiętnie szukają „prawdziwego” Jezusa, chętnie sięgają do apokryfów, uznając je za dokumenty tej samej rangi co kanoniczne Ewangelie (co jest błędem rzeczowym, bo wszystkie apokryfy powstały co najmniej 100 lat później niż teksty Nowego Testamentu). Autorzy tego typu rekonstrukcji chętnie uznają, że apokryfy są świadectwem prawdziwej historii Jezusa, która została „ocenzurowana” przez oficjalny Kościół. Skąd takie założenie? W imię czego taka cenzura miała się dokonywać?

Także niektórzy posoborowi katoliccy teologowie, jak Hans Küng czy Edward Schillebeeckx, przeciwstawiają „Chrystusa rzeczywistego” „Chrystusowi z dogmatów”. Próbują oni oczyścić Jezusa, jak sami piszą, z „kurzu nagromadzonego przez dwa tysiące lat”. Tradycja jest tu porównana do brudu. Zakłada się, że Kościół formułując dogmaty chrystologiczne, zniekształcił ikonę Jezusa. Tymczasem wszystkie dogmatyczne orzeczenia Kościoła na temat Chrystusa były zawsze odpowiedzią na zniekształcenia Jego wizerunku, na odejście od Ewangelii. Były więc dokonywane w imię wierności przekazu płynącego od historycznego Jezusa.

Także w ruchach charyzmatycznych (bardziej może w protestanckich niż w katolickich) przesadnie akcentuje się emocjonalno-subiektywną stronę relacji do Jezusa. Łatwo wtedy może dojść do tego, że znika sprzed oczu Kościół, jego obiektywność. Doświadczenie wewnętrznej bliskości Jezusa jest czymś istotnym, ale musi zostać poddane obiektywizacji we wspólnocie Kościoła. Inną skrajnością, która także daje dziś znać o sobie, jest naiwna koncepcja „społecznego królestwa Jezusa Chrystusa”. To temat w Polsce dość gorący i nie sposób wyczerpująco go tu omówić, ale i tutaj zaznacza się pewien rodzaj subiektywnej wizji Chrystusa w imię określonej ideologii.

 

Próba wyciągnięcia wniosków

 

Powyższy szkic jest bardzo niedoskonały. Jest to raczej tylko próba zwrócenia uwagi na wielość obrazów Jezusa i na fakt, że najczęściej są one bardziej projekcją naszych własnych założeń, ideologii, uprzedzeń czy oczekiwań niż odbiciem Jezusowej Prawdy. Nasza epoka doszła do skrajności, gdy chodzi o pojęcie prawdy. W ogóle zanika dziś z humanistyki jakakolwiek obiektywność. Istnieje tylko „moja” i „twoja” prawda, nie istnieje prawda jako taka. Ten wszechobecny klimat subiektywizmu i relatywizmu przenika zwłaszcza dziedzinę religii i moralności. Bez wątpienia rzutuje także na tajemnicę Chrystusa.

Od strony pozytywnej można powiedzieć, że różne obrazy Chrystusa akcentują jakąś cząstkę Prawdy. Ale nie powinniśmy się zbyt łatwo godzić na jakiś naiwny „ekumenizm”. Nie jest tak, że jeśli zsumujemy te wszystkie niepełne wizerunki, to dostaniemy pełny obraz. Bernard Sesboüe SJ w zakończeniu książki pod wymownym tytułem „Jezus Chrystus na obraz ludzi” zauważa bardzo celnie: „Obrazy Jezusa wyrażają zazwyczaj przekonanie, że Jezus nie może być większy od tego, co ludzie potrafią o Nim powiedzieć i co są w stanie zrozumieć. Dawni heretycy albo współcześni myśliciele odczuwają tę samą pokusę, by sprowadzić Chrystusa do naszej skali i uczynić Go »do przyjęcia« dla naszego sposobu pojmowania. Pragniemy, aby Jezus służył naszym ludzkim sprawom, zamiast otworzyć się na inną, większą służbę, do której On nas zaprasza. Co gorsza, niektórzy wolą Go osądzać z wysokości własnej małości, zamiast zaakceptować, że to Jego życie nas osądza”.

Pisał już o tym św. Paweł: „My głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, głupstwem dla pogan” (1 Kor 1,23). Tylko wtedy, kiedy zgodzimy się na to „zgorszenie” i „głupstwo”, mamy szansę poznać, że Jezus jest „mocą Bożą i mądrością Bożą”.

Gdzie zatem odnaleźć prawdziwą ikonę Jezusa i jak jej szukać?

1. W słowie Bożym, w Ewangelii. Ale potrzebna jest przy tej lekturze postawa zaufania. W scenie kuszenia Jezusa na pustyni szatan cytuje psalm. Benedykt XVI pisze, że diabeł występuje tutaj jako teolog biblista. I odnosi to genialnie do współczesności. „Wykład Pisma Świętego może w rzeczywistości stać się narzędziem Antychrysta. (…) Na bazie pozornych osiągnięć naukowej egzegezy pisano najgorsze książki, dokonujące dekonstrukcji postaci Jezusa i demontażu wiary. Dzisiaj Biblia jest bardzo często poddawana kryteriom tak zwanego współczesnego obrazu świata, którego podstawowym dogmatem jest, że Bóg w ogóle nie może działać w historii, zatem wszystko, co się odnosi do Boga, należy lokować na obszarze podmiotu. Wtedy Biblia nie mówi już o Bogu, o Bogu żywym, wtedy mówimy już tylko my sami i my decydujemy o tym, co Bóg może uczynić i co my chcemy lub powinniśmy. (..) Otóż Boga nie może znaleźć nasza pycha, która czyni Go przedmiotem i chce mu narzucić nasze warunki”. Pokorne słuchanie, przyznanie pierwszeństwa Bogu jest warunkiem odnalezienia oblicza Jezusa.

2. To dotyczy bardzo ściśle uznania Kościoła za łącznik między historycznym Jezusem a moim życiem. Bez Kościoła nie byłoby Nowego Testamentu. To wiara Kościoła daje gwarancję obiektywizmu, że poznajesz prawdziwego Jezusa, a nie osuwasz się w subiektywne „portrety”, które bardziej odbijają ciebie niż Chrystusa. Chrystologiczne wyznanie wiary Kościoła, czyli dogmat, tworzy ramy, które chronią nas przed nieraz niepostrzeżonym osuwaniem się w religię samozbawienia, w której Jezus staje się tylko naklejką, ozdobą, hasłem, symbolem, który może znaczyć cokolwiek.

3. Ludzie święci. Oni stają się Jego ikonami. Szukanie Jezusa oznacza bowiem naśladowanie, jak powiedzieliśmy już na początku. To ja mam poddać się Prawdzie Chrystusa, a nie odwrotnie. Nie mogę dostosowywać Chrystusa do „swojej prawdy”. Kiedy pamiętamy o tej zasadzie, ze spokojem przyjmujemy to, że każdy z nas ma swój własny wizerunek Jezusa. Jest tak dlatego, ponieważ ma historię swojej przyjaźni z Chrystusem. Każdy z nas w jakiejś mierze daje twarz Chrystusowi. Idąc za Nim, ma szansę stać się prawdziwą ikoną Chrystusa dla innych. Mówił przed wiekami św. Augustyn: „Nasze twarze wzajemnie sobie pomagają. Apostołom oglądany Chrystus pomagał uwierzyć w przyszły Kościół, nam pomaga oglądany Kościół, żebyśmy uwierzyli w zmartwychwstałego Chrystusa”. A Paul Evdokimov pytał retorycznie: „Czy twarz Chrystusa może jeszcze lśnić na twarzy jego przyjaciół?”. Tak, lśni w ludziach świętych.

Chciałbym zakończyć odwołaniem się do pewnej obserwacji poczynionej podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia. Otóż na nowojorskim Times Square pojawił się wśród wielu reklam billboard przygotowany przez jedną z ateistycznych organizacji. Składał się z dwóch części. U góry było zdjęcie wesołego mikołajowego krasnala, w czerwonej czapie z podpisem „Keep Merry”. To nawiązanie do życzeń świątecznych „Merry Christmas” (Wesołych Świąt) oznacza „zachowaj wesołych”. A co z Christmas? W dolnej części pokazano twarz ukrzyżowanego Jezusa i pod nią podpis „Dump the Myth” (wyrzuć mit). Zamysł autorów był, rzecz jasna, inny. Ale efekt był dla mnie bardzo wymowny. Patrząc na wesołkowatego supermarketowego mikołajka i na prześliczną twarz Jezusa, widać gołym okiem, gdzie jest prawda, a gdzie mit. Mikołajek rodem z supermarketu jako symbol Chrystusa przykrojonego do współczesnych aspiracji i wyobrażeń o zbawieniu. I ukrzyżowany Chrystus, który nawet z bluźnierczego plakatu przemawia do współczesnego człowieka z niezwykłą siłą: „Znam twoją samotność, znam twoje cierpienia i nieskończone pragnienie miłości. Pozwól mi być Twoim zbawieniem”. Byłem wdzięczny ateistom za ten plakat, bo umocnili mnie w moim wyborze.



[1] Od 1992 roku prezbiter archidiecezji katowickiej. W październiku 1999 roku rozpoczął studia w Instytucie Teologii Dogmatycznej KUL, które uwieńczył rozprawą doktorską: „Formuła Marcina Lutra simul iustus et peccator jako problem teologiczny w kontekście ekumenicznym”. Od 1 września 2004 pracuje w „Gościu Niedzielnym”, kolejno jako kierownik działu religijnego, sekretarz redakcji, a od 1 lutego 2010 zastępca redaktora naczelnego.