Nauczycielskie świadectwo wiary

Magdalena Urbańska

Nauczycielskie świadectwo wiary[1]

Urodziłam się jako dziecko nieślubne. Jestem wdzięczna mojej mamie za dar życia; nie było to dla Niej łatwe: urodzić i wychowywać dziecko bez męża. Moja rodzina to Babcia i Mama. Obie mnie wychowywały, ale główny wpływ na to, co działo się w domu, miała Mama – osoba bardzo ciepła, wrażliwa, mądra i bardzo lubiana przez wszystkich wokół. Dawała duże poczucie bezpieczeństwa wszystkim, których spotykała na swej drodze (tak wspominają ją znajomi).

Mama mówiła, że jest ateistką. Nie wierzyła w istnienie Boga – tak przynajmniej to wówczas rozumiałam. Nigdy się nie modliła, nie chodziła do kościoła. Była członkiem partii, wierzyła w idee socjalizmu i swoim postępowaniem czyniła wszystko, by pomagać innym ludziom, dzieląc się wszystkim, czym mogła, a nigdy nie było u nas niczego za wiele: jedzenie skromne i cała reszta też. Ale Mama zawsze miała czas, dobre słowo i chleb dla potrzebujących.

Pierwszej modlitwy (pacierza) nauczyłam się w przedszkolu sióstr zakonnych. Niewiele pamiętam z katechezy, jedynie to, że czas dzieliło się na „przed jasełkami” i „po jasełkach”,
w których występowałam. W szkole podstawowej obowiązkowo chodziłam na lekcje religii do salki katechetycznej. Mama bardzo pilnowała tych lekcji i systematycznie sprawdzała wiedzę religijną. Dzięki temu byłam jedną z uczennic, najlepiej przygotowanych do Pierwszej Komunii,
a potem do Bierzmowania. W klasie V (może VI), zbuntowałam się i odmówiłam chodzenia na religię. Mama przekonywała mnie, że powinnam chodzić na katechezę, a ja swą decyzję argumentowałam, mówiąc: „ty nie chodzisz do kościoła, to po co ja mam chodzić?”; mówisz, że Boga nie ma, to po co mam tracić czas?”.

W moim domu zawsze można było spierać się, dyskutować, pytać i zawsze otrzymywało się odpowiedź. Kiedy chciałam zrezygnować z lekcji religii, Mama powiedziała: „żeby wybrać, musisz poznać; musisz wiedzieć i mieć możliwość wyboru”. Pamiętam te ważne słowa: „zdecydujesz sama, ale musisz poznać i mieć szansę – czyli dojść do bierzmowania”.

Teraz po latach, kiedy odkryłam, że moja Mama w rzeczywistości była inną osobą, że od 1944 roku posługiwała się cudzymi dokumentami (z niewiadomych mi przyczyn), rozumiem, że musiała być ateistką, że przynależność do partii dawała jej pewne poczucie bezpieczeństwa. Jestem przekonana, że w głębi duszy była osobą wierzącą. Choć nie wiem nawet, jak naprawdę się nazywała i pewnie już nigdy się nie dowiem.

 Po latach uświadomiłam sobie, że to Mama nauczyła mnie Dekalogu, bez nazywania go Dekalogiem. W moim domu nie wolno było kłamać, kraść, oczerniać czy obmawiać innych, oszukiwać na klasówkach. Nauczyciel zawsze miał rację, a każdemu starszemu trzeba było ustępować miejsca i kłaniać się.

Tak też poznałam prawdy wiary – bez Wiary. Nauczono mnie poszanowania godności każdego człowieka. Mama wpoiła mi miłość bliźniego; nauczyła wybaczać. Ona wierzyła w miłosierdzie, a ja jestem przekonana, że w każdym człowieku widziała jedynie dobro – zatem obraz Jezusa. Po bierzmowaniu pozwoliła mi nie chodzić na religię, przestałam uczęszczać na Mszę św. Przestałam myśleć o Bogu i interesować się sprawami Kościoła.

Klasa VIII szkoły podstawowej, potem liceum oraz początki studiów były latami bez Boga
i wiary. Zresztą i poprzednie lata nie były niczym innym, jak „uczeniem się religii”. Zwracam na to uwagę, bo wydaje mi się, że teraz jest czas, szczególnie w klasach gimnazjalnych i licealnych, gdzie wiarę w Boga zastępuje się przedmiotem „religia”!

Tak nastał rok 1977, najbardziej trudny czas mego życia. 13 lipca zmarła Babcia, a 31 lipca Mama. Byłam po II roku studiów, dopiero co skończyłam 21 lat i zostałam sama, bez namiastki rodziny (Babcia nie miała rodzeństwa, podobnie jak Mama. Ojca nie znałam).

Nie widziałam sensu życia - pragnęłam śmierci. Żyłam w rozpaczy - nie potrafiłam się modlić i wzywać pomocy Boga. Moi znajomi, po śmierci bliskich potrafili zwracać się do Boga
i znajdowali ukojenie. Ja jednak tego nie potrafiłam, byłam zbyt dumna. Przetrwałam jedynie dlatego, że obiecałam umierającej na moich rękach Mamie, że skończę studia. Rzuciłam się więc w wir pracy, żyjąc na krawędzi wytrzymałości psychicznej i fizycznej. Koszmarne sny, nieprzespane noce, ból, strach o przyszłość – to bolesne wspomnienia tamtych dni.

Mieszkałam z koleżankami, które często opowiadały o spotkaniach Duszpasterstwa Akademickiego. Wówczas pojawiały się nazwy „Skałka”, „Beczka”. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam nazwisko Karola Wojtyły. Opowieści o spotkaniach, także „opłatkowych”. Wsłuchiwałam się w te opowieści: jak kardynał podał im rękę, jak zamienił z nimi kilka słów. Wspomnienia te wydawały się najważniejszymi przeżyciami w ich życiu. Teraz wiem, że tak właśnie było.

Czasem w niedzielę, by sprawić koleżankom przyjemność, szłam z nimi do kościoła – niestety, bez żadnego innego powodu. Zastanawiałam się, dlaczego one to robią? Pamiętam Boże Ciało roku 1978 – specjalnie poszłam z nimi, by posłuchać „tego ich biskupa”. Pamiętam też, że podobało mi się to, co mówił – nie pamiętam o czym, ale było coś w jego słowach ujmującego. Nie strofował, nie narzekał i w jakiś szczególny sposób dawał poczucie bezpieczeństwa.

Nadszedł dzień 16 października 1978 roku. Wieczorem w akademiku, oglądając telewizję, usłyszałam informację, że wybrano nowego Papieża i został nim Karol Wojtyła. Nie bardzo wiedziałam, kim jest Papież, nie obchodziło mnie to, ale zapamiętałam usłyszane kiedyś nazwisko. Podzieliłam się tą informacją z koleżankami z pokoju. Pamiętam nawet, w jaki sposób im to powiedziałam. Zacytuję – i proszę o wybaczenie, jeśli kogoś urażę: „słuchajcie, baby, wybrali jakiegoś papieża i został nim ten wasz znajomy facet, no, ten ksiądz Karol Wojtyła”.

Koleżanki nie chciały uwierzyć: „ty tego nie rozumiesz, to niemożliwe” – mówiły. Byłam na tyle uparta, że w końcu ktoś sprawdził. Choć właściwie nie trzeba było, bo w miasteczku studenckim już wrzało. I wtedy padły znamienne słowa jednej z koleżanek: „z ciebie to jeszcze coś będzie, skoro Bóg dał ci pierwszej to usłyszeć”.

Rzeczywiście, dzień ten szczególnie utrwalił się w mojej pamięci. Zastanawiałam się nieustannie, dlaczego te wydarzenia są tak ważne? Kim jest Bóg i kim jest ten człowiek, którego tak wszyscy wielbią? Zaczęłam czytać podsuwane mi przez koleżanki książki. Wybrałam się na rekolekcje „dla niewierzących, a poszukujących” do kościoła dominikanów.

Szukałam, czytałam, rozmawiałam z koleżankami. Spierałam się z nimi szukając logicznego wyjaśnienia istnienia Stwórcy. Powoli odkrywałam prawdy wiary, odkrywałam Oblicze Jezusa. Czytałam Biblię, potykając się niemal o każdy wers. Nowy Testament stał się moją ulubioną lekturą. Kolejne czytanie coraz to innych pozycji, uświadomiło mi ogromne znaczenie Eucharystii. Niemal na każdym miejscu pojawiały się słowa mówiące o „pełnym uczestniczeniu we Mszy św.”, o znaczeniu sakramentów. Gdzieś we mnie pojawiał się żal, że nie doświadczam tego, że Bóg jest jakby poza mną. Wtedy nadeszła kolejna wieść: Jan Paweł II przyjeżdża do Polski.

Moi koledzy i koleżanki przygotowywali się do wizyty Papieża Polaka, a ja nie rozumiałam ich entuzjazmu i jednocześnie zazdrościłam im ich wiary. Zostałam wciągnięta w wir przygotowań, przyglądałam się ich pracy, modlitwom, zawierzeniu, a oni obserwowali mnie, dobrego organizatora, społecznika i cichego pomocnika w ich dziele. Padła wówczas propozycja, bym poszła z nimi na spotkanie na Skałce. Ale po co? To pytanie nękało mnie długo – przecież to nie jest „przedstawienie”, to spotkanie z osobą, którą bardzo chciałam poznać, ale to zobowiązywałoby do czegoś więcej.

Nadszedł czerwiec 1979 roku – roku, za który codziennie dziękuję Bogu. Postanowiłam, że jeśli mam pójść na spotkanie z Ojcem Świętym na Skałce, to chcę być i na Błoniach. Czułam ogromną potrzebę uczestniczenia w pełni we Mszy św. To zobowiązywało mnie do sakramentu pojednania. Była to bardzo trudna decyzja. Koleżanki pomogły mi w jej podjęciu. Pamiętam ogromne przeżycie, gdy kapłan dał mi Pana Jezusa, zaraz po spowiedzi. Był to najszczęśliwszy dzień mojego życia, najpiękniejsza chwila – teraz wiem to na pewno. Niełatwo było spotkać się z Ojcem Świętym na Skałce, nie bardzo też rozumiałam Jego słowa. Ale Sakrament Pokuty przed tym spotkaniem,
a potem Eucharystia na Błoniach, zmieniły całe moje życie.

Pontyfikat Jana Pawła II jest czasem mojego wychowania religijnego, mojego uczestnictwa w katechezie, w której prawdziwe, nigdy wcześniej nie uczestniczyłam. Potem były kolejne wizyty Ojca Świętego w Polsce i kolejne moje spotkania, a po każdym kolejne owoce i postanowienia. Zaczęło się od chodzenia do kościoła w niedzielę, potem była coniedzielna Komunia św., potem modlitwa brewiarzowa. Kolejnym etapem wzrastania w wierze było znalezienie stałego spowiednika i korzystanie z jego opieki duchowej oraz uczestniczenie w rekolekcjach ignacjańskich.

Wizyta Ojca Świętego w Krakowie roku 1997 była dla mnie potwierdzeniem mojej dojrzałości chrześcijańskiej, świadomym i pełnym uczestniczeniem w Eucharystii. Możliwością podziękowania Bogu, w obecności naszego Papieża, za kolejną rocznicę mojego powrotu, mojego świadomego wyboru Kościoła. Wiedziałam, co mówi do mnie Ojciec Święty, rozumiałam treść tego przesłania, a przede wszystkim mogłam prawdziwie dziękować za Jego dar nauki. To spotkanie było początkiem mojej dojrzałości chrześcijańskiej. Zaczęłam modlić się za najbliższych, wierząc w Miłosierdzie Boże, coraz częściej rozmawiać z moimi uczniami o przesłaniu treści papieskich przemówień. Podczas wspomnianej pielgrzymki zobaczyłam człowieka oddanego Bogu, tego, który wierzy prawdziwie w to, co mówi i dlatego jest tak przekonywujący. Zrozumiałam, że to jest przesłanie do mnie osobiście kierowane – być wiarygodną w tym, co robię, to znaczy głęboko w to wierzyć i robić tylko to, w co wierzę prawdziwie. Spotkanie w Starym Sączu (1999) zaowocowało postanowieniem, że jeśli tylko będę mogła, siły oraz zdrowie na to pozwolą, będę uczestniczyła
w codziennej Eucharystii. Tak trwam do dziś.

Słowa Papieża skierowane kiedyś do nauczycieli akademickich, przekonały mnie,
że przekazywanie wiedzy jest ważnym elementem mojej pracy, jednak powołaniem jest przekazanie moim wychowankom „siebie” jako człowieka, z całym bagażem osobowości i wiary. Od tej pory starałam się wychowywać młodzież, wskazując wzorce: dobrego Polaka, prawdziwego patrioty.

Nastał rok 2002. Po raz kolejny wybrałam się na krakowskie Błonia, na spotkanie z Janem Pawłem II. Była to trudna wyprawa, ponieważ ta pielgrzymka wypadała dokładnie w drugim dniu Tarnowskiej Pieszej Pielgrzymki na Jasną Górę. Przez wszystkie lata pracy jako wolontariusz w tarnowskim diecezjalnym radiu prowadziłam „Studio Pielgrzymkowe”: codzienne komentarze, podsumowanie dnia, montaż przywiezionych z trasy nagrań. Pielgrzymka z Tarnowa wyrusza 17 sierpnia, a spotkanie z Ojcem Świętym było nazajutrz. Zapowiedziałam księżom dyrektorom „dezercję” i pojechałam do Krakowa. Po powrocie padło pytanie: „a pani Magda to ile razy była
w Rzymie?”. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą: „nigdy”. We wrześniu dyrektorzy Radia poprosili mnie na rozmowę i „spisali” moje dane… A w październiku wręczyli mi program pielgrzymki do Rzymu, w 24 rocznicę pontyfikatu Jana Pawła II. Księża zaskoczyli mnie, mówiąc, że to prezent na Dzień Nauczyciela.

Pojechałam do Rzymu, by modlić się blisko Ojca Świętego, by dziękować Bogu za łaskę i dar poznania papieskiej nauki, za możliwość świadczenia życiem prawd Ewangelii, wreszcie za obecność osoby Papieża w moim życiu. W nocy przed wyjazdem napisałam list do Ojca Świętego, list, który nosiłam w sercu przez ostatnie 10 lat. Zawsze pragnęłam opowiedzieć Mu moją historię nawrócenia.

Kolejne okazje, by to zrobić, mijały, a ja nie potrafiłam przelać myśli na papier. Jedyne świadectwo złożyłam na antenie Radia „Plus”, tuż przed przyjazdem Papieża do Starego Sącza
w 1999 roku. Teraz list powstał „od ręki” – bez skreśleń, bez poprawek. List i kasetę z nagraniem radiowym postanowiłam osobiście zawieźć do Rzymu i dostarczyć wraz z przygotowanym przez pielgrzymów prezentem. Na Placu św. Piotra, gdy okazało się, że za chwilę dojdzie do osobistego spotkania z Papieżem, zaniemówiłam. Myślałam intensywnie, co powiem Ojcu Świętemu, patrząc Mu w oczy? Czy potrafię krótko przekazać to wszystko, z czym tutaj jestem...?

Potrafiłam! Doręczyłam mój list i zobaczyłam zasłuchaną i jednocześnie uśmiechniętą twarz Ojca Świętego. Zobaczyłam człowieka, który naprawdę zaufał Bogu, który nie lęka się trudu, choroby i zmęczenia. Jego błogosławieństwo, którego mi udzielił, delikatne dotknięcie mojej ręki, było najbardziej wzruszającym momentem pielgrzymki. Do dziś słyszę zaskakujące słowa, które mi powiedział: „będzie dobrze”.

Tak, na pewno będzie dobrze. Tu i teraz, i zawsze. Dobrze, to nie znaczy bez trosk, kłopotów, bólu czy cierpienia. Dobrze, czyli wraz z Bogiem i pełną ufnością, że to, co mi daje, jest rzeczywiście na miarę moich możliwości i dla mojego dobra. Jestem szczęśliwa radością dziecka, które dotknęło, by lepiej poznać, i bardziej uwierzyło. Nabrałam sił do pracy: tej zawodowej i tej służebnej. Jestem wdzięczna tym wszystkim, którzy przyczynili się do mojego pielgrzymowania, którzy zaufali mi na tyle, że to, co nierealne stało się rzeczywistością.

To historia mojego życia – życia, w które prawdziwie wpisał się Jan Paweł II. Moje życie toczy się dalej… A wspomnienia dni przeszłych są po to, by przypominać mi o wadze każdego kolejnego, danego mi dnia.

Zmarły Marek Grechuta śpiewał: „Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. Wierzę głęboko, że Bóg przygotował je dla nas na miarę naszych możliwości i sił, byśmy wypełniali je dobrem wobec drugiego człowieka i dla Bożej chwały.

 


[1] Jest to tekst, który pierwotnie został przygotowany i wygłoszony na zaproszenie kard. St. Dziwisza, w dniu 9.11.2006 r. podczas I Dni Papieskich w Krakowie, w Audytorium Maksimum UJ.