"W Narnii i poza nią". Świadectwo nauczuycielskiej wiary

Renata Sydor[1]

 

„W Narnii i poza nią”.

ŚWIADECTWO NAUCZYCIELSKIEJ WIARY

 

Nazywam się Renata Sydor. Nie miałam żadnych niezwykłych wydarzeń w moim życiu ani też nie jestem nauczycielem, który ma wielkie osiągnięcia w postaci licznych olimpijczyków, czy wyróżnia się zdolnościami organizacyjnymi albo ma zmysł genialnego przygotowywania pięknych akademii. Tym bardziej chylę nisko czoła przed państwem, przed przyjaciółmi, z którymi mam szczęście pracować i z którymi przyjechałam tutaj, którzy są dla mnie nieustającą inspiracją na co dzień.

Jest jednak coś, czym chciałabym się podzielić. Przypuszczam, że wszyscy znamy Narnię. Ja jestem nią oczarowana. Główną przyczyną tego jest cudnie wplecione w narnijski świat chrześcijaństwo. Jest ono tam niewyartykułowane, ale rozpoznawalne i urzekająco piękne. Są tam dwa światy, które do złudzenia przypominają mi moje własne życie. Te dwa światy to świat w Narnii i poza nią.

Mój świat z dala od Narnii to świat, gdzie rządzi niepohamowany pęd życia. Staram się biec tam, gdzie ja sama chcę, ale jednak zwycięża pośpiech i presja, żeby zdążyć ze wszystkim. Płynę więc porwana prądem pośpiechu i zatracam się w koniecznych, codziennych czynnościach. Przedmiot, na który patrzę najczęściej to zegar. Celem dnia staje się utrzymanie względnego porządku, co oznacza konflikty z dziećmi i walkę. Celem jest zdążenie z ugotowaniem obiadu i nakarmienie wszystkich, dopilnowanie zadań domowych dzieci, ciągłe egzekwowanie i ścieranie się z ich lenistwem. Wreszcie celem jest przygotowanie się do zajęć i poprawa sprawdzianów, zdążenie z terminami w różnych szkolnych sprawach.

Osiągnięcie tych wszystkich celów przynosi mi satysfakcję, ale po jakimś czasie wyczerpują mi się baterie i satysfakcja nie zastępuje codziennej radości życia, którą bardzo szybko gdzieś gubię tak pędząc. Zaczynam gubić siebie samą, staję się robotem. Tracę poczucie wewnętrznej równowagi, zdrowej wiary w swoje siły, zaczynam robić coś, co prowadzi do najgorszych grzechów. Zaczynam porównywać siebie do innych, żeby przekonać się, czy mieszczę się jeszcze w jakichś granicach akceptowalności. Na tym etapie możliwe są już tylko dwie choroby.

Pierwsza dolegliwość, wskazująca na wyczerpanie baterii, to poczucie niższości (o które łatwo w gronie wybitnych nauczycieli), sprawiające, że tracę wiarę w to, że potrafię dać komukolwiek coś dobrego czy mądrego. Zaczynam mówić ciszej, gubię gdzieś uśmiech, brak mi wewnętrznej siły, niosą mnie nastroje innych. Huśtam się na huśtawce ich humorów. Zaczynam bardziej potrzebować akceptacji uczniów, przestaję być sobą, bo podświadomie próbuję ich zadowolić. Ich akceptacja i zadowolenie są przyjemnymi chwilowymi antydepresantami, więc podświadomie niezdrowo im ulegam. Przemilczę chwilę, gdy powinnam nawiązać dialog; spuszczę wzrok, choć wiem, że jakaś zaczepka była po prostu ukrytą prośbą o wskazanie drogi. Rozmywam granice zamiast niestrudzenie je odbudowywać. Odrzucam ucznia trudnego, czy niezadowolonego. Nie potrafię kochać mądrze, tracę odwagę. Nie jestem w stanie wskazywać prawidłowej drogi i ratować zagubionych, gdyż sama czuję, że stąpam po grząskim gruncie.

Drugą równie niebezpieczną chorobą wyczerpanych baterii jest poczucie wyższości. Jest to zamknięcie się na ciągle zmieniające się potrzeby ludzi wokół. „Ja wiem najlepiej, czego Ci potrzeba. Jesteś w szufladce nr 8 i potraktuję Cię stosownie do etykietki, którą tam umieściłam…”. To choroba braku miłości, która umiera, gdy pokora nie ma prawa głosu.

W obydwu przypadkach dzieje się to w podświadomości, jest uśpione, właściwie niemal nieuchwytne, a jednak ludzie – uczniowie – stają się lustrami, w których szukam potwierdzenia własnego ja. Dostrzeżenie więc ich samych nie jest wcale możliwe. W moim przekonaniu jestem wciąż blisko Boga: przecież modlę się, chodzę do kościoła – jednak dzieje się coś złego... Życie traci smak i kolory.

Na szczęście, gdy już zdam sobie sprawę, że znów dobrnęłam do tego martwego punktu, wiem dość dobrze, jak wrócić (lata praktyki). Zwyczajnie zatrzymuję się dłużej na modlitwie, przeglądam się w uzdrawiającym spojrzeniu Boga i na nowo znajduję moją narnijską szafę, w której ukryte są drzwi, do których znów utraciłam drogę. Wiem, że te drzwi są tylko jedne! Doświadczyłam już ich piękna, więc wiem, że tylko one są odpowiedzią na wszystkie moje pytania. Te drzwi to Jezus.

Choć wydaje mi się, że ciągle mam go przed oczami, to tak naprawdę ciągle go gubię. Bóg staje się częścią składową codziennej rutyny, a moja duchowość sprowadza się do krótkiej modlitwy wieczornej. Zegar jest moim Panem i czas dyktuje mi warunki.

Gdy otwieram drzwi do Narnii, budzi się na nowo moja miłość i zachwyt. Zaczynam znów Go dostrzegać na każdej płaszczyźnie życia i pozwalam, by każda czynność wypełniona była Jego oddechem. Znajduję pokój i radość, gdy to ja przejmuję stery, ustalam priorytety i świadomie, konsekwentnie każdego dnia o nie się troszczę. Czas nie przestaje pędzić, ale wkładam konkretny wysiłek w to, żeby wszystko było na swoim miejscu.

Ciągle uczę się na nowo, że wiara nie jest nam dana raz na zawsze i nie ma czegoś takiego, jak jednorazowe nawrócenie się. Moim zadaniem jest nieustanne kształtowanie siebie. Wiem, że jeśli nie będę pracowała nad poznawaniem Boga, to moja wiara stanie się rutyną, a taka wiara nie daje pełni życia. A jeśli nie będzie we mnie życia, to kim będę dla mojego męża, dzieci, rodziny, przyjaciół i uczniów?

Od paru miesięcy wykorzystuję pomysł, który pomaga mi utrzymać się w Narnii na długo. Nie ma szans, żebym mogła czytać cokolwiek dłuższego w roku szkolnym, ale mam wieczory, gdy sprzątam czy gotuję. Słuchawki bezprzewodowe lub tablet sprawiają, że zawsze, gdy pracują moje ręce, głowa chłonie. Internet jest pełen niesamowitych konferencji, audiobooków i rekolekcji. Uwielbiam słuchać płyt Józefa Augustyna (np. O rachunku sumienia słucham już piąty raz, żeby jego słowa stały się moje!), Ziga Ziglara (genialnego charyzmatycznego chrześcijańskiego mówcy motywacyjnego), księdza Piotra Pawlukiewicza, Chrisa Lowney – byłego seminarzysty jezuickiego (O heroicznym życiu i O heroicznym przywództwie), podczytuję Biblię, króciutkie myśli Escrivy – założyciela Opus Dei oraz O naśladowaniu Chrystusa Tomasza à Kempisa, które uwielbiam. Uczę się też różnych technik zarządzania czasem od Briana Tracy.

Mam szczęście mieć w mojej szkole kaplicę i codzienną modlitwę poranną. Przed obrazem Jezusa Miłosiernego modlę się o spojrzenie Chrystusowe na moich bliskich i moich uczniów. Modlę się, by widzieć ich naprawdę. To jest mój klucz do Narnii.

Gdy jestem w mojej narnijskiej rzeczywistości, to choć pęd wcale nie jest mniejszy, mam poczucie większej kontroli nad wszystkim. Moje codzienne cele nabierają wyrazistego kształtu. Celem nie jest już tylko utrzymanie względnego porządku, ale rozkochanie w nim dzieci; nie jest nakarmienie mojej rodziny, ale zadbanie o serdeczną atmosferę przy obiedzie; nie jest już tylko wtłoczenie stu nowych wyrażeń w głowy uczniów, ale pokazanie im, jak znaleźć tę jedyną szafę, w której są drzwi prowadzące do dobrego i pięknego świata. Tylko w tym świecie, wraca moje poczucie równowagi. Uwolniona jestem od porównywania się do innych i wraca poczucie, że jestem dziełem Boga, unikalnym jak każdy człowiek, ze szczególnym zadaniem do wypełnienia. Współtworzę wraz z innymi niezwykłą mozaikę, w której każdy, choćby najmniejszy element jest bardzo ważny.

Wraca uzdrawiające poczucie, że wszystko, co mam nie jest żadną moją zasługą,
ale darem. Wraca pokora. I wtedy rodzi się w sercu czysta wdzięczność i głęboka radość życia, która jest niezwykłą łaską. Podkreślę jeszcze raz, nie jest to wesołość czy rozbawienie, ale jest to radość, która nie pochodzi ode mnie, ale która mnie nie opuszcza. Mam wówczas odwagę być sobą i dawać siebie, niezależnie od tego, jak inni mnie oceniają.

Wiem, że te dwie rzeczywistości będą w moim życiu przeplatać się zawsze i wiem, ile jeszcze pracy mam nad sobą, szczególnie nad miłością do drugiego człowieka, wyzbywaniem się egoizmu. Pan Bóg jednak stawia na mojej drodze cudownych ludzi, od których mogę się uczyć. Ciągłe nawracanie się to moje być albo nie być! To wychowywanie siebie, by móc prowadzić innych. To codzienne zmaganie się i trud. To jednocześnie jedyna droga do dobrego i szczęśliwego życia. Taka jest moc nawrócenia!

Na zakończenie chciałabym przytoczyć kilka cytatów uczniów na temat wartości postawy wiary w nauczycielu. Poprosiłam 45 osób, by napisały mi anonimowo, czy ma dla nich wartość wiara ich nauczycieli.

Pięć z tych osób odpowiedziało, że jest im to obojętne, natomiast reszta w taki czy inny sposób stwierdziła, że wyznanie nauczyciela ma bardzo duży wpływ na ucznia. Siedmiu uczniów napisało, że bardzo młody człowiek jest wyczulony na próby manipulacji i narzucania się z własnym punktem widzenia ze strony nauczyciela. Wniosek nasuwa się jeden: tylko człowiek głęboko zakorzeniony w wierze, rozkochany w Bogu i nim żyjący, może w sposób naturalny, nienatrętny zarażać swoją pasją i miłością i być czytelnym drogowskazem na trudnej drodze dorastania.

Mimo ciągłego pędu, moich zaniedbań i błędów, z całą delikatnością i szacunkiem mogę ukazać moim uczniom piękno Narnii. „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” (Flp 4, 13).

A teraz myśli młodych ludzi z ankiety. Możemy potraktować je jak listy skierowane do nas wszystkich. Mam nadzieję, że pomogą nam one odpowiedzieć sobie na pytanie, czy mamy prawo zataić przed nimi fakt, że znamy drogę do Narnii.

Czy wiara Twojego nauczyciela, lub jej brak, mają dla Ciebie jakiekolwiek znaczenie?

 

„Nauczyciel wierzący jest lepszym przewodnikiem, który wprowadza w dorosłe życie”.

„Nauczyciel rzadko uczy wyłącznie przedmiotu. Zazwyczaj uczy też postawy. Uczniowie mając kontakt z osobą nauczyciela, prawie codziennie i na etapie, w którym kształtują swój światopogląd, przejmują od niego wzorce zachowań i wyobrażenia o przyszłej roli społecznej dorosłego. Dobry nauczyciel, to taki, który potrafi pokazać drogę i zainspirować do działań pozytywnie kształtujących młodą osobę”.

„Wzór osoby wierzącej i ceniącej religię jest potrzebny szczególnie dzieciom, które nie mają takiego wzorca w domu. Wtedy nauczyciel może być jedyną osobą, która nauczy je takiej postawy”.

„Nauczyciel traktujący wiarę na poważnie, jak zauważyłem, z czasem staje się dla mnie autorytetem, dzięki któremu, w chwili zwątpienia, gdy sobie o tym nauczycielu przypomnę, mam motywację, by trzymać się dobra i poważne sprawy traktować poważnie. Pomaga mi się to zdyscyplinować”.

„Jeśli wierzący nauczyciel w praktyce realizuje swoją wiarę, jeżeli kieruje się wyznawanymi wartościami w codziennym życiu, to jest to niewątpliwie wielką zaletą”.

„Uczestniczenie we Mszy Świętej z naszymi nauczycielami, bardzo często autorytetami, pokazuje nam, że ludzie na poziomie, wykształceni wierzą w Boga i chcą tak jak my swoją wiarę pogłębiać. Uczestniczenie we Mszy św. z nauczycielami pokazuje również, że najważniejsza nie jest nauka (choć bardzo ważna), lecz aspekty naszych dusz, naszej wiary”.

„Jeżeli nauczyciele wraz z nami uczestniczą w Mszach św. i uroczystościach, to nasz udział przestaje być obowiązkiem i z chęcią z nimi uczestniczymy w tych wydarzeniach. Poza tym ich zaangażowanie zachęca nas do głębszego wyznawania wiary”.

„Nauczyciel głęboko wierzący jest zazwyczaj bardzo wyrozumiały i cierpliwy i swoją postawą może zmienić myślenie na temat religii i wiary”.

„Jest dla mnie ważne, gdy nauczyciel porozmawia z nami na tematy związane w wiarą i otworzy nam oczy i nauczy nas czegoś więcej niż tylko swojego przedmiotu”.

„Człowiek niewierzący może być równie dobry jak wierzący, może mu jednak brakować «czegoś głębszego», tego czegoś w środku, oparcia w Bogu i nadziei, która w pewien sposób promieniuje z człowieka i czyni kontakt z nim bardzo cennym”.

„Osoba wierząca jest radosna, a to napawa optymizmem, przez co lekcje są po prostu lepsze. Taki nauczyciel pociąga do nauki i motywuje. Sprawia, że chce się uczyć”. „To niezwykle cenny dar, jeżeli młodzież może czerpać naukę z duchowej postawy uczącego, a nie tylko z jego naukowych wykładów”.

„Nauczyciel nie jest tyko wykładowcą, który wykłada dany przedmiot, lecz także wychowawcą, który powinien przekazywać wiedzę o życiu, wartościach moralnych”.

„Jeżeli nauczyciel oddany jest nie tylko swojej profesji, ale również Bogu, można z niego czerpać przykład, jak zostać dobrym człowiekiem. Lekcje z takim nauczycielem podnoszą mnie na duchu”.

„Moim zdaniem nauczyciel powinien być dla ucznia przykładem w każdej kwestii, również wiary”.

„Jeżeli nauczyciel swoim przykładem pokazuje, że można w życiu dużo osiągnąć, być szczęśliwym, a co najważniejsze – być dobrym człowiekiem – to uczniowie przyjmą to od niego i nawet jeśli nie wszyscy, to dużo z nich pójdzie w świat jako dobrzy ludzie”.

„Najbardziej imponuje mi, jak nauczyciel ma odwagę mówić o wartościach, które nie są popularne w dzisiejszych czasach”.

„Uczniowie obserwują nauczycieli i w pewnym sensie czasem próbują ich naśladować. Jeżeli widzą nauczyciela, który szczerze, z głębi serca wierzy i jest to szczere oraz prawdziwe, to doceniają to, odnajdując w takiej osobie autorytet. Młodzież nie lubi fałszu, szczególnie gdy dorośli wymagają od niej czegoś, czego sami nie robią. Wierzący szczerze i prawdziwie nauczyciel, który jest w stanie pokazać uczniom jak być dobrym katolikiem (nie fanatykiem albo wprost przeciwnie, człowiekiem letnim), jest skarbem dla uczniów”.

„Ważne jest, żeby umiejętnie podejść do ukazywania swojej wiary, żeby nie przesadzić, ponieważ dużo nie trzeba, żeby młodego człowieka zniechęcić”.

„Należy też uważać, żeby nie popaść w dewocję i swoje słowa poprzeć czynami, bo one stanowią najlepszy przykład dla mnie”.


[1] Renata Sydor od kilkunastu lat pracuje jako nauczyciel języka angielskiego w Liceum Ogólnokształcącym im. Jana Pawła II Sióstr Prezentek w Rzeszowie. Prywatnie od 14. lat jest mężatką i mamą czwórki dzieci.